jueves, marzo 22, 2007

10.03.07 w poszukiwaniu zaginionego jedzenia

Wstalismy rano i po wypiciu herbaty wyruszylismy na podboj Chepu, w ktorym mielismy nadzieje znalezc w koncu jakis sklep, co jednak okazalo sie nie takie proste.
Poszlismy dalej nasza droga majac nadzieje, ze miejscowosc za 5 km to rzeczywiscie Chepu. Kawalek podwozl nas nawet jakis mlodzian, droga jednakze skonczyla sie a Chepu ani sladu. Mlodzian wskazal nam dalsza sciezke, ruszylismy wiec walczyc z pagurasami stojacymi na drodze do jedzenia. Jak zawsze jednak, nie moglo byc za prosto. Najpierw droge zagrodzil nam (jak bez przerwy na tej wyspie) plot z tajemniczym napisem nie wrozacym nic dobrego, postanowilismy wiec obejsc go boczkiem, przez co wpakowalismy sie w ogromniasty gaszcz bambusowy. Bambusiaki rozpanoszyly sie tak, ze przejscie ich bylo pewnym wyzwaniem. Pol godziny pozniej, kiedy wyplatalismy sie z niego, wyladowalismy jakies 100 metrow za nasza bramka. Po jakims czasie spotkalismy druga bramke, ale, ze bylismy glodni i nieszczesliwi (no, bylo juz nam troszke lepiej, bo zjedlismy czekoladki, ktore dala nam Kasia i ktore mialy doczekac Patagonii) i, na domiar zlego, zaczynal padac deszcz, przeleszlismy przez nia. I dobrze, bo przy nastepnej, kiedy postanowilismy jednak przeczytac, co na nich jest napisane, okazalo sie, ze to teren zalesiany i prosza o zamykanie furtki. Pokoj bambusiakom.
Weszlismy na bardzo mala sciezke idaca przez bardzo gesty i dziki las,bardzo porosniety mchem, mroczny i grozny.Wlasnie tak wyobrazam sobie mateczniki zarastajace Polske w czasach Mieszka I. Az dziwne, ze nie ma w nim straszliwego zwierza czyhajacego na apetyczna Ucunie i moze mniej apetycznego (ale jak sie zjadlo co sie lubi, to sie zjada, co sie ma) Pawla... Te pierwotne wrazenia psuja nieco stojace od czasu do czasu drewniane lawy piknikowe, no ale...
Szlismy przez ten las przez wieksza czesc dnia, az w koncu stawal sie coraz mniej gesty (poznawalismy to po tym, ze dochodzilo do nas coraz wiecej deszczu i wiatru), by w koncu stac sie wietrzna plaza nad burzliwym oceanem. Przelezlismy bezdrozami przez piasko-laki, dochodzac do wniosku, ze gdzies to Chepu w koncu musi byc. Doszlismy do szerokiej rzeki, przez ktora nie bylo jak przejsc. Nie nastroilo mnie to optymistycznie do zycia, bo wizja czegos do zjedzenia oddalila sie niebezpiecznie, a przynajmniej stanela po drugiej stronie rzeki, a, musicie wiedziec, ja bardzo nie lubie wody. Zawrocilismy, by znalezc inna droge. Kluczylismy wsrod ogromnych lisci (wyzszych od nas) i bagien, przeszlismy kawalek korytem strumienia, zegnajac sie z resztkami suchosci w butach, by w koncu dojsc... do naszej rzeki w miejscu jeszcze mniej zachecajacym do przekroczenia. Wiatr i deszcz rosly. Byloby przesada, gdybym powiedziala, ze widac bylo yeti, ale w morzu wyraznie co jakis czas poblyskiwal ogon weza morskiego. Zeby, wobec tego, na niego nie patrzyc, a widziec jeszcze cokolwiek, czym predzej rozbilismy namiot i poszlismy spac.
Kiedy obudzilismy sie, nie padalo i nie wialo, a chwilami nawet wychodzilo slonce. podnioslo nas to na duchu. Wylezlismy z mokrych spiworow, zapakowalismy mokory namiot i ruszylismy w droge powrotna. Sniadanie (laske kielbasy) postanowilismy zjesc pozniej, kiedy juz bedziemy bardzo glodni, bo nie mielismy nic innego jesc do wieczora.
Kiedy szlismy w strone plazy, poczulismy zapach dymu. Wydalo nam sie to troche nierealne, ale postanowilismy zobaczyc co to. Okazalo sie, ze w grocie nad brzegiem oceanu siedzi jakas rodzina, ktora przyjechala lowic ryby. Zaprosila nas do swojego ogniska i zaproponowala, ze nas odwioza do Chepu albo nawet do panamericany. Tak wiec wpakowalismy nasze przemoczone plecaki i zrobilismy sobie wreszcie cos normalnego do jedznia (jajecznice na naszej kielbasce) i nawet dostalismy od gospodarzy bulke.

0 comentarios:

Publicar un comentario

Suscribirse a Enviar comentarios [Atom]

<< Inicio