lunes, junio 18, 2007

U indian w Akaray-mi czesc 1

Do ojca Jasia trafilismy dzieki pomocy ojca Tadeusza.. ech ci Polacy .. patrzac jeszcze na Bolivie to nie wiem czy przypadkiem nie mamy do czynienia z kolejna kolonizacja ;)

Zwyczaje tu panuja troche inne niz w Europie.. i dobrze bo Msze sa radosniejsze niz u nas (inaczej mieszkancy Ameryki zapewne by na nie przychodzili).
Ale jak sie nad tym zastanowic glebiej to jak mozna we wlasciwy sposob glosc Dobra Nowine w cmentarnej atmosferze!!

Radosny sposob przezywania Mszy wynika rowniez jak mysle z zupelnie innego pojmowania Boga.. Bog jest tu kims bliskim (czasem moze za bliskim..) a nie jak dla wiekszosci z Europejczykow Groznym Sedzia z Zaswiatow.

Tutejsi indianie przychodza na Msze ale rowniez uczestnicza w swoich modlitwach -tancach prowadzonych przez Szamana... i choc moze wydawaloby sie to czyms dziwnym.. i niepoprawnym to indianie Guarani, tak jak my wierza w Stworce-Boga uosobienie Dobra Absolutnego i cos na ksztalt Szatana - Zrodlo Zla. Jest jeszcze wiele podobienstw do naszej religi (np pojecie tego co jest zle a co dobre)...
Wiec jesli Bog jest, a jest, ten sam...

Indianie zyja w domach podobnych troche do naszych bacowek.. (tych w ktorych spimy)
Ognisko pali sie przez wieksza czesc dnia w srodku.. wokolo chodza zwierzeta.. kury, kaczki a niedaleko od kazdego domu jest male poletko mandioki.

cdn...

sábado, junio 16, 2007

boliwijskie zwyczaje

No wiec, jesli jeszcze nikt wam tego nie powiedzial, Boliwia jest rewelacyjna. Jest bardzo biedna, ale nieslychanie barwna. Na ulicach pelno indianskich kobiet w smiesznych stuhalkowych lub wypchanych gabka na wysokosci potylicy spodnicach, z czarnymi warkoczami do pasa, kapeluszami i kolorowymi chustami - aguallo, w ktorych nosza ogromne zakupy i, obowiazkowo, dzieci. Swoja droga, nie wiem, skad maja tyle dzieci, ze wystarcza kazdej kobiecie w kazdym wieku, zeby mogla sobie ponosic przynajmniej jedno w swoim aguallo, podejrzewam, ze po prostu,w ramach promocji, czasem dodaja dzieci do zakupionej chusty.
W kazdym razie, wszyscy spaceruja sobie (nigdy sie nie spieszac) wsrod przepieknej andyjskiej przyrody, od czasu do czasu przygladajac sie z usmiechem dwom gringos de Polonia. Nie patrza na nas z gory, bo im wzrost nie pozwala, ale wlasnie ten wzrost jest zrodlem pierwszej grupy naszych problemow. Poniewaz Boliwijczycy rzadko przekraczaja wysokosc 150 cm w kapeluszu (a kapelusze tu maja wysokie), nie ma wiec potrzeby, zeby na ten przyklad jezdzic autobisami z wyzszym sufitem, w zwiazku z czym regularnie zostawiamy kawalek glowy przed drzwiami, nie mowiac juz o naszych napakowanych plecakach. Malo tego, lozka tez robia na swoj wymiar, kiedy wiec spi sie w hostelu, trzeba liczyc sie z tym, ze nogi zostaja na warcie poza lozkiem gdzies tak od polowy lydek. Tylko lawki na dworcach bywaja dobrego wzrostu, ale z kolei biedni indianie musza dyndac nogami...
Ale o ile wzrost da sie jakos przezyc, a czasem nawet bywa pomocny (jak czlowiek sie spieszy, moze po prostu Boliwijczyka przeskoczyc), to spotkalismy sie z innym problemem, gdzie nieco trudniej jest nagiac nasze konwencje. Problem to baño publico. To znaczy, kiedy jest, to nie ma problemu, ale kiedy go nie ma, i na przyklad jedzie sie w autobusie przez 10 h, to zaczyna sie pojawiac. Kiedy autobus sie zatrzymuje, wszyscy mezczyzni wysiadaja , odwracaja sie i sikaja na ulice lub pod kola autobusu. Kobiety rozkladaja swoje spodnice i osloniete przez ten abazur, z gracja oddaja mocz na srodku ulicy. A co ma zrobic glupia turystka, ktora jezdzi w spodniach? A poza tym, jak tu sie zalatwiac komus na glownej ulicy miasteczka, nawet jesli jest srodek nocy?

lunes, junio 11, 2007

krotka opowiesc z krainy indian

Od indian z Akaray-mi (od ojca Jana) .. o czym napisze nastepnym razem bo to dluzsza opowiesc,
pojechalismy polciezarowka pelna (uciekajacych;) kurczakow do Curuguaty.
Myslelismy ze uda nam sie pojechac do indian z Chupa Pou.. Niestety okazalo sie ze ojciec Beniamin jedzie za chwile na wakacje a dodatkowo wiekszosc indian protestuje w Asuncion poniewaz Brazylijczycy chca bezprawnie zabrac ich las zeby posadzic tam soje ktorej jest tu w Paragwaju pelno i przez ktora lasy zachodniej czesci sa teraz tylko znane z opowiesci....

Siedzimy wiec wieczorem w Curuguaty u br. Tomasza.. nagle ktos wchodzi do srodka i mowi:

- Hola!
- Hola! buenos dias, soy pablo - opowiadam
- Padre Beniamin
- Entonces padre es de Polonia
- Si
- No to mozemy mowic po polsku...

i tak wlasnie spotkalismy ojca Beniamina ktory opwiedzial nam nastepujaca historyjke sprzed paru dni..

Siedze sobie u indian w srodku lasu a tu nagle indianie przynosza do mnie 6 brazylijczykow ktorych zlapali w swoim lesie.. okazuje sie bowiem ze mimo ze ziemia jest indian.. mimo ze Brazylijczycy wcale nie maja zgody zeby wchodzic na ich tereny to jednak tam weszli ze swoimi przyzadami pomiarowymi i mierzyli ziemie pod soje..

Ale indianie idac na polowanie zawsze obchodza swoj teren .. no wiec jak zobaczyli ze Brazylaki siedza i jedza sniadanie.. no to rach ciach.. no a potem to ich tu przyniesli...

kaa czyli yerba mate

Kiedy siedzielismy w Kuruguaty, zwiedzilismy szkole rolnicza, ktora prowadzi brat Tomasz- oczywsicie werbista, choc tym razem nie Polak. Szkola jest przeznaczona tylko dla ubogich dzieci ludzi mieszkajacych poza wsia. Obejmuje 3 ostatnie klasy podstawowki. Maja tam swoja hodowle krow, baranow, kurczakow, gesi, swoje pola uprawne tak, ze sa samowystarczalni - do jedzenia kupuja tylko cukier i sol. Maja tam tez rozne cudaczne rosliny jak np. drzewo z gabkami do mycia, orzeszki ziemne, sezam, trzcine cukrowa (jest pyszna!) itd. Wszyscy uczniowie pracuja w tym gospodarstwie, tak ,ze nie ma wakacji dla wszystkich. Kazdy uczen wraca do swojego domu co trzy tygodnie na tydzien, gdzie moze wyprobowac to, czego sie nauczyl w szkole (co potem sprawdza instruktor). Chca w ten sposob tez nauczyc rodziny pracy w polu, poniewaz w Paragwaju ludzie nie wiedza, jak uprawiac ziemie. Paragwajczycy wyrabali wszystkie lasy, posadzili soje, ale po kilku latach ziemia wyjalowiala, a oni sa bezradni. Tak wiec w szkole ucza sie, ze nie tylko sie hoduje soje i kukurydze, ale tez wiele innych roslin rozsnacych w tym klimacie. Rowniez hoduja rosliny w swoim lesie, zeby pokazac, ze nie trzeba wyciac wszystkich drzew, zeby cos moc uprawiac np. yerba mate czy kawe. Zalozenie szkoly jest tez takie, ze wszystko, czego sie naucza, moga robic w domu. Dlatego nie moga uzywac zadnych maszyn - zadna rodzina wiejska nie jest w stanie sobie pozwolic na traktor.
My trafilismy akurat na moment zbierania yerba mate. Dlatego przez dwa dni obcinalismy drzewka, nosilismy, obsuszalismy nad pierwszym ogniem, zeby liscie nie byly gorzkie, obrywalismy listki a na koniec kladlismy do czegos, co wygladalo jak wielki pasnik wybudowany nad zakopanym w ziemie olbrzywmim piecem. W tym pasniku mate suszy sie przez 24 h, po czym czeka rok zapakowana w wory, zeby byla dobra do spozycia. Tak wysuszylismy 800 kg lisci i przyjedziemy za rok, zeby sprobowac, jak nam wyszlo. Szkoda, ze nie mozemy przetestowac w domu naszych nowych umiejetnosci.

viernes, junio 08, 2007

Mba´eichapa?

Paraguy. Fajny kraj. Czerwona ziemia, brak asfaltu, maniok, ktory jedza przez caly czas, terere, czyli mate na zimno, maka kukurydziana i jezyk guarani.
Przyjechalismy do miasteczka Maria Auxiliadora 23 maja, co oznacza, ze 24 jest tu fiesta patronal (odpust). Wladze w maisteczku dzierzy w twardej dloni burmistrz, ktory zarzadzil, ze sroda 24 maja jest dniem wolnym od pracy, kazdy bowiem ma przyjsc na fieste do parku kolo kosciola. Kto otwiera w tym dniu swoje negocio, placi mandat.
Tak wiec, przyjechalismy, poszlismy do paradfii, znalezlismy werbiste ojca Joachima i powiedzielismy, ze my to od Maksa (co tu otwiera kazde drzwi) i zapoznalismy sie z grupka Paragwajczykow przygotowujaca jedzenie na fieste, ktorzy natychmiast poczestowali nas gotujacym sie w wielkich garach maniokiwm i nauczyli pierwszych slow w guarani.
Nastepnego dnia wstalismy rano, zeby pomoc w kuchni odpustowej (wygladajacej mniej wiecej jak kuchnia na obozie) i juz drugiego dnia pobytu w Paragwaju ulepilismy ok. 600 sztuk potrawy narodowej chipa soo (kukurydziane paskudztwo nadziewane miesem). Wzielismy tez udzial u loterii z okazji fiesty, ale niestety nie wygralismy zywej owcy ani czeku na zrobienie zakupow sprzetu rolniczego. W o gogle nic nie wygralismy, wiec pojechalismy dalej.
Dalej byl Mayor Otaño czyli miasteczko na samym koncu swiata ze wszystkich stron otoczone drzewami pomaranczowymi. Tam spotkalismy Marka ktory byl Przemkiem. Marco pokazal nam miasteczko i kilka filmow no i powiedzial, gdzie mamy jechac dalej, zeby dotrzec do Indian. Tam tez po raz pierwszy bylismy na Mszy Sw. w jezyku guarani. A co bylo dalejm napiszemy innym razem, bo wlasnie odjezdza nasz autobus do Boliwii:)