miércoles, marzo 28, 2007

Patagonia (tak zeby wam nie bylo tak zal) :P

Hm.. no tak.. wysniona kraina Stachury... no tak...

Mowia ze eskimosi maja 77 okreslen na snieg...
mysle ze mieszkancy tych rejonow maja tylez samo na wiatr...

Patagonia jest jak Atacama ... tyle ze ta druga jest bardziej roznorodna...

No dobra.. dalej na poludniu, w kierunku ciesniny magellana jest juz ladniej :):)

***



Kwasne owoce ekwadoru blee.....

Katedra w Quito









































































































































La Arena

Siedzimy w jakiejs restauracyjce na koncu swiata. Na srodku sali stoi piec ogrzewajacy cale wnetrze, na piecu w saganie gotuje sie wrzatek na herbate. Przy piecu grzeje sie kot. To znaczy grzal sie, bo teraz wlazl na kolana znanego zaklinacza kotow - Pawla i spi sobie spokojnie. Chmury sa tu koncowoswiatowe, drogas zwirowa, ktora tu dochodzi, tez prorokuje koniec.Weszlismy tu na empanady i dowiedzielismy sie, ze prom na drugi odcinek drogi Careterra Austral nie kursuje o tej porze roku i musimy wrocic do Puerto Montt i jechac przez Argentyne. Dobrze, ze weszlismy na te empanady.

wycieczka

Bedac na Chiloe poszlismy na jeszcze jedna wycieczke, prze park narodowy do Abtao. Ruszlylismy dzielnie przed siebie, ale, na nasze nieszczescie, nie mielismy dokladnej mapy a Chiloenczycy nie doszli jeszcze do takiego poziomu rozwoju turystycznego, zeby znaczyc szlaki. Co prawda, ludzie mieszkajacy w domu na wielkiej gorze powiedzieli nam, ktoredy powinnismy isc, ale na niewiele sie to zdalo; na rozstaju drog rozstalismy sie z nasza droga. Tradycyjnie, mielismy za malo jedzenia, wiec, zeby nie umrzec z glodu, po dlugim bladzeniu po ladnych choc deszczowowietrznych gorach, nie zdobywajac naszego celu, postanowilismy wrocic najdalej jak nas sie uda, zeby nastepego dnia, kiedy nie bedziemy mieli juz nic to przelkniecia, miec jak najmniejszy odcinek drogi. Nastepnego dnia, jak zawsze, wszystko wygladalo nieco lepiej. Pogoda byla przesliczna, a po drodze znalezlismy jakas poldzika jablon, ktora obrobilismy ze smacznych owocow. Na miejscu postoju, gdzie ja suszylam przemoczone rzeczy, Pawel poszedl do jedynego domu w okolicy, zeby kupic cos do jedzenia. W prezencie od zdziwonych gospodarzy dostalismy 4 bulki i chyba 8 kg ziemniakow, co pozwolilo zabiwakowac nam jeszcze jedna noc i dosuszyc pranie. Do dzis czuje sie przeziemniaczona.
Nastepnego dnia udalo nam sie dotrzec z powrotem do Castro, przespac gdzies w jego okolicach i w poniedzialek rano, al dedo, ogladajac stado pluskajacych sie w morzu fok, opuscic goscinna wyspe.
Niebiosa pokaraly nas jednak za kradziez jablek. Kiedy kierowca naszej ciezarowki dowiedzial sie, z z mariscosow jedlismy tylko zupe, zalamal rece, jako, ze ponoc jest ona najmniej smaczna, po czym ofiarowal nam worek jakiegos paskudstwa, informujac, jak nalezy je ugotowac. O skutkach naszego obrzydliwie wygladajecgo posilku (rozdygotane na lyzce malze, ktorym z lososiowych brzuszkow wychodza zielone glony) nie ma co pisac, zwlaszcza, ze opoznilo to nasza wyprawe o jakies 4 dni i raz na zawsze utwierdzilo nas w przekonaniu, ze mariscosow nie nalezy ani ogladac, ani jesc. Dzieki lekarstwom mamy Guspiel udalo nam sie jednak jakos wyjsc z opresji i ruszyc w dalsza droge.

jueves, marzo 22, 2007

12.03.07

Robiac zakupy w supermarkecie, spotkalismy sympatycznego straznika, ktory powiedzial, ze prowadzi hospedaje (wynajmuje pokoje), w ktorym mozemy sie zatrzymac, co tez uczynilismy. Poczestowalismy ich nasza salatka, ktora sobie zrobilismy, co ich niezmiernie uradowalo, wiec nastepnego dnia oni zaprosili nas na kolacje, robiac churasco (takie zapychajace paczkopodobne placki, ktore smaruje sie dzemem lub skondensowanym mlekiem). 2 dnia ich dzieci troche sie osmielily i odkryly, ze nasze plecaki stanowia kopalnie skarbow. Szczegolnie interesujacymi wydaly sie nasze kosmetyczki, latarki i butelka na wode.
Jak zawsze, jablka w ciescie mojej mamy podbily swiat. Zrobilam je jako nasza potrawe narodowa (tu to glupio robic nalesniki po meksykansku...), a ze oni nie pieka tu prawie w ogole, przepis zostal wpisany na koncu Wielkiej Kuchni Chilijskiej a synek zazyczyl sobie takie ciastka na urodziny.

Stolica prowincji, Castro jest bardzo ladnym miastem, calym zbudowanym z kolorowych drewnianych domkow. Czesc z nich stoi na palach (palafito), z czego mieszkancy Castro sa bardzo dumni.W ogogle, na calej wyspie nie ma budynkow blokopodobnych. Na rynku stoi drewniana katedra z poczatku XX wieku. Trzeba przyznac, ze robi duze wrazenie, co jest zasluga zarowno architektury jak i oswietlenia i cichej muzyki (spiewow gregorianskich) przypomnajacej turystom, ze to miejsce modlitwy.

10.03.07 w poszukiwaniu zaginionego jedzenia

Wstalismy rano i po wypiciu herbaty wyruszylismy na podboj Chepu, w ktorym mielismy nadzieje znalezc w koncu jakis sklep, co jednak okazalo sie nie takie proste.
Poszlismy dalej nasza droga majac nadzieje, ze miejscowosc za 5 km to rzeczywiscie Chepu. Kawalek podwozl nas nawet jakis mlodzian, droga jednakze skonczyla sie a Chepu ani sladu. Mlodzian wskazal nam dalsza sciezke, ruszylismy wiec walczyc z pagurasami stojacymi na drodze do jedzenia. Jak zawsze jednak, nie moglo byc za prosto. Najpierw droge zagrodzil nam (jak bez przerwy na tej wyspie) plot z tajemniczym napisem nie wrozacym nic dobrego, postanowilismy wiec obejsc go boczkiem, przez co wpakowalismy sie w ogromniasty gaszcz bambusowy. Bambusiaki rozpanoszyly sie tak, ze przejscie ich bylo pewnym wyzwaniem. Pol godziny pozniej, kiedy wyplatalismy sie z niego, wyladowalismy jakies 100 metrow za nasza bramka. Po jakims czasie spotkalismy druga bramke, ale, ze bylismy glodni i nieszczesliwi (no, bylo juz nam troszke lepiej, bo zjedlismy czekoladki, ktore dala nam Kasia i ktore mialy doczekac Patagonii) i, na domiar zlego, zaczynal padac deszcz, przeleszlismy przez nia. I dobrze, bo przy nastepnej, kiedy postanowilismy jednak przeczytac, co na nich jest napisane, okazalo sie, ze to teren zalesiany i prosza o zamykanie furtki. Pokoj bambusiakom.
Weszlismy na bardzo mala sciezke idaca przez bardzo gesty i dziki las,bardzo porosniety mchem, mroczny i grozny.Wlasnie tak wyobrazam sobie mateczniki zarastajace Polske w czasach Mieszka I. Az dziwne, ze nie ma w nim straszliwego zwierza czyhajacego na apetyczna Ucunie i moze mniej apetycznego (ale jak sie zjadlo co sie lubi, to sie zjada, co sie ma) Pawla... Te pierwotne wrazenia psuja nieco stojace od czasu do czasu drewniane lawy piknikowe, no ale...
Szlismy przez ten las przez wieksza czesc dnia, az w koncu stawal sie coraz mniej gesty (poznawalismy to po tym, ze dochodzilo do nas coraz wiecej deszczu i wiatru), by w koncu stac sie wietrzna plaza nad burzliwym oceanem. Przelezlismy bezdrozami przez piasko-laki, dochodzac do wniosku, ze gdzies to Chepu w koncu musi byc. Doszlismy do szerokiej rzeki, przez ktora nie bylo jak przejsc. Nie nastroilo mnie to optymistycznie do zycia, bo wizja czegos do zjedzenia oddalila sie niebezpiecznie, a przynajmniej stanela po drugiej stronie rzeki, a, musicie wiedziec, ja bardzo nie lubie wody. Zawrocilismy, by znalezc inna droge. Kluczylismy wsrod ogromnych lisci (wyzszych od nas) i bagien, przeszlismy kawalek korytem strumienia, zegnajac sie z resztkami suchosci w butach, by w koncu dojsc... do naszej rzeki w miejscu jeszcze mniej zachecajacym do przekroczenia. Wiatr i deszcz rosly. Byloby przesada, gdybym powiedziala, ze widac bylo yeti, ale w morzu wyraznie co jakis czas poblyskiwal ogon weza morskiego. Zeby, wobec tego, na niego nie patrzyc, a widziec jeszcze cokolwiek, czym predzej rozbilismy namiot i poszlismy spac.
Kiedy obudzilismy sie, nie padalo i nie wialo, a chwilami nawet wychodzilo slonce. podnioslo nas to na duchu. Wylezlismy z mokrych spiworow, zapakowalismy mokory namiot i ruszylismy w droge powrotna. Sniadanie (laske kielbasy) postanowilismy zjesc pozniej, kiedy juz bedziemy bardzo glodni, bo nie mielismy nic innego jesc do wieczora.
Kiedy szlismy w strone plazy, poczulismy zapach dymu. Wydalo nam sie to troche nierealne, ale postanowilismy zobaczyc co to. Okazalo sie, ze w grocie nad brzegiem oceanu siedzi jakas rodzina, ktora przyjechala lowic ryby. Zaprosila nas do swojego ogniska i zaproponowala, ze nas odwioza do Chepu albo nawet do panamericany. Tak wiec wpakowalismy nasze przemoczone plecaki i zrobilismy sobie wreszcie cos normalnego do jedznia (jajecznice na naszej kielbasce) i nawet dostalismy od gospodarzy bulke.

lunes, marzo 12, 2007

nie wiem, ktory ale piatek

No tak. od rana leje deszcz, uniemozliwiajac nam wyjscie z namiotu (to znaczy, wiem, ze sie da, ale...), ugotowanie sniadania lub chocby herbaty, nie mowiac juz o kontynuowaniu wedrowki. Pora sie przyznac: jestesmy szwedzkie korniszony, nie wzielismy ze soba butli gazowej (to calkiem moja wina, ale ciii...) a tu nie mozemy kupic takiej, ktora pasuje do naszego palnika. Poniewaz glod wdarl sie do naszych bezbronnych zeladkow i rozpanoszyl sie tam niczym febra w Paragwaju, musielismy podjac jakies srodki przeciwdzialajace klesce glodu w naszym malym namiotowym panstewku. Siegnelismy wiec do tajnych zapasow, ktore do tej pory zalegaly u Pawla w plecaku (spowalniajac tym samym tempo jego marszu i ratujac mi zycie) i zjedlismy polkilogramowa puszke sardynek w pomidorach. Zeby tego bylo malo (nie lubie ryb!), zagryzlismy je chilijska cebula.

Tak w ogole, to jestemy na Chiloe. Wyspa jest bardzo malownicza. Prawie nie ma tu drog asfasltowych, przez srodek przebiega Panamericana, ale tutaj stracila juz caly swoj autostradowy splendor, pozostajac tylko asfaltowo-betonowa dwupasmowka, po ktorej z rzadka (za to szybko) przejezdza jakis samochod. Reszta drog to albo sa sciezki, albo ubite drogi albo ich brak. Ludzie przemieszczaja sie tu na grzbietach koni, ewentualnie samochodami terenowymi, ktore, jak konie, wjada na kazde bezdroze. W ogole, wyspa jest duzo biedniejsza niz czesc kontynentalna Chile.
Na pierwszy rzut oka wyspa przypomina Beskid Niski, choc, jesli sie blizej przyjrzec, zasadniczo rozni sie roslinnoscia. Jest tu mnostwo wieczniezielonych krzewow, kwitnacych na rozne kolory i zazwyczaj klujacych, a wszystko porastaja jezyny obdarzone wielkimi soczystymi owocami (czym tez nalezy tlumaczyc sobie powolne tempo naszego przemieszczania sie z miejsca na miejsce). I jest ogromnie duzo ptakow. Od czasu do czasu na jakims wzgorzu mozna zobaczyc araukarie - ogromne drzewo, ponoc jeden z najstraszych gatunkow na ziemi, ktory rosl juz w czasach jurajskich. Ponoc osiaga wysokosc do 80 m i moze zyc 1500 lat, a zeby urosnac, potrzebuje ok 300. jest tez smieszny krzew o mocno pachnacym drzewie. Dym z tego drzewa przenika do gotowanej herbaty, mieszajac sie z cynamonem i zapachem eukaliptusa.

Wczoraj poplynelismy na wyspy ogladac pingwiny. Oprowadzaniem zajmuja sie niemienny wolontariusze. Ten, ktory nas oprowadzal, mowil po rosyjsku, co nas zaskoczylo rownie bardzo jak jego to, ze my mowimy. Wyspy zamieszkuja dwa rodzaje pingwinow: pingwiny Maglellana i Humbolta. Sa tez czerwononogie kondory, pelikany i kormorany. A co najwazniejsze, byla ladna pogoda... Przy tym deszczu nawet ptaki zardzewnialy.
CZy pudu chrzaka w krzakach?

07.03.07

No tak. Chcielismu zlapac stopa do Los Angeles (jakies 30 km) ale zlapalismy do Puerto Montt (530 km). Tez dobrze. Po drodze zjedlismy tirowcowy obiad w tirowcowej resteuracji, do ktorej droga prowadzila przez dziure w siatce na autostradzie. W srodku mozna bylo zjesc tutejsza zupe cazuele, ktora podaja w naczyniach wielkoscia przypominajacych miednice albo 1/4 kurczaka (choc szczerze podejrzewam, ze to nie byl kurczak a strus) i popic PARZONA HERBATA. I tak w srodku nocy dojechalismy do Puerto Montt, gdzie rozbilismy nasz namiot... no... spaliscie kiedys na pasie zieleni na Alejach? My nie, ale pomiedzy autostrada a zjazdem z niej w kierunku masta... Wrazenia, jak podejrzewam, podobne. Szum troche jak nastepnego dnia, kiedy spalismy nad morzem, tylko fale szybciej plyna...

Salto de Laja

Wyjezdzajac z San fernando dlugo lapalismy stopa, chyba ze 40 min! Coz z tego, zr to byl zakret z gorki na autostradzie? To nikogo wcale nie usprawiedliwia.Ale, zeby uratowac chonor Chilijczykow, sympatyczny kierowca, ktory nas wzial, dal nam przewodnik po chilijskich parkach narodowych i odwiozl nas pod wodospad - Salto de laja.
Trzeba przyznac, ze robi wrazenie. Choc w Chile sa wieksze wodospady, ten byl pierwszym, ktory widzielismy. Wokol wodospadu tworza sie dziesiatki tecz, teczysk i teczynek. niektore sa tak male, ze starcza zaledwie na obwiniecie sie dookola palca, inne moga zamknac w sobie dom, las albo gore. Poza tym, mozna sie wreszcie umyc:))

ksiezyc

Widzielismy zacmienie ksiezyca. A bylo to tak:
Kiesy juz bylo jasne, ze nie bedziemy spac w eukaliptusowym lasku z powodu spotkania wlascicieli, kiedy wsadzili nas wraz z naszym namiotem na plantacje winogron, co calkowicie upewnilo nas, ze jednak nie zjemy naszego pysznego makaroniku, przyszedl sasiad-wlasciciel, zerwal dla nas winogrona i zaproponowal nam (no, na nasza sugestie...) wrzatek. Kiedy siedzielimy u niego na werandzie czekajac na ten wrzatek i patrzylismy przed siebie, zobaczylismy, ze nie ma ksiezyca. To sie, co prawda, czasem zdarza, ale raczej nie wtedy, gdy jest pelnia. Hmmm... myslimy. Pewnie jest za chmurami. Ale chmur tez nie ma, no wiec szukamy po niebie, czy nie poszedl Centaura albo nie chleje w Krzyzu Poludnia i dopiero Orion popatrzyl na nas, popukal sie po gwiezdym czole i powiedzial: Matolki! Gdzie wy go szukacie! Toz to on sie zacmil!

domingo, marzo 04, 2007

25.02.07

Celnik na granicy peruwiansko-chilijskiej przeswietlil nam plecaki, ogladnal zawartosc (nie spodziewalismy sie tego i Pawel nie ukryl za gleboko swojego noza...) i zabral naszego pomidora, bo nie wolno przewozic owocow i warzyw. Ale i tak ich przechytrzylismy i przemycilismy nasze ekwadorskie zielone banany ( ktore w miedzyczasie zdazyly dojrzec, bo zajmujeim to w tym sloncu 2 dni).

W Arice (granica Chile) chcielismy zlapac stopa, co nam sie nie udalo. Dopiero nastepnego dnia zrozumielismy, dlaczego: mialam schowane wlosy pod chustka. Rozbilismy wiec nasz namiot na pustyni i poszlismy spac. nastepnego dnia przejechalismy autobusem do sasiedniego Iquique (35o km przez pustynie) i poszlismy szukac miejsca na namiot. A ze weszlismy do jakiejs obrzydliwej dosc dzielnicy, jakas przerazona dziewczyna wsadzila nas do samochodu i odwiozla do centrum. W Ameryce funkcjonuje colictiva. Jest to taksowka, do ktorej wsiada komplet pasazerow. Jak uzbiera sie komplet, za stala oplata (wysokosci biletu autobusowego) taksowkarz odwozi wszystkich tam, gdzie chca. Nas odwiozl do hostelu, skoro tu tak niebezpiecznie.

wtorek (jak sie zdaje)

Rano czyli kolo 14:00 poszlismy lapas stopa. Nie bylismy pierwsi. Stalo tam juz 5 grupek stopowiczow. Nie wygladalo to zachecajaco... Ale coz, stajemy, po 15 minutach (samochody tu jezdza z czestotliwoscia 1 na 3 min) zatrzymala sie kolo nas ciezarowka (Lucji wlosy). Za chwile podbiega jeszcze jedna dwojka z plecakami, wolajac, ze stoja juz 5 h... Ale kierowca na to, ze nie, bo wezmie nas, ale w koncu zgodzil sie wziac nas wszystkich na pake. I tak pojechalismy, zmieniajac sie, raz w szoferce, raz na pace.

01.03.07

jednak blond wlosy to fajna sprawa. Na pustej drodze czekasz do 25 min. Jak jest bardzo zle, rozpuszczassz wlosy i mrugasz niebieskimi oczkami. 3 minuty i jedziesz. Glupio tylko, ze ci wszyscy, ktorzy lapia od godziny, lapia dalej, kiedy ty wsiadasz w samochod...

epokowe odkrycie: TUTUAJ KSIEZYC JEST DO GORY NOGAMI!

Po 1000 km pustyni udalo nam sie zobaczyc drzewa. Sa tu nawet mosty, tylko rzeki nie ma.Dobra, jest tylko... plynie pod ziemia.Ale w kraju, gdzie ksiezyc jest do gory nogami, wszystko moze sie zdarzyc.

Stojac na drodze, lapiemy kolejne stopy i przepuszczamy innych lapiacych. Nam to zajmuje 7 min a im 2 h... Od jednego z kolesi, ktorszy stali i lapali, dostalismy w prezencie chilijska marihuane...
Kiedy juz zlapalismy mu stopa, zlapalismy dziewczynom za nami, przyszla kolej na nas. Zatrzymala sie ciezarowka, wygladajaca tak, jakby jechala do najblizszej wsi. Dobre i to (najblizsza wies na Atakamie to jakies 100 km). Jechala... dalej, a potem okazalo sie, ze nastepnego dnia jedzie prawie do Santiago. TAk wiec spalismy na pace ogladajac gwiazdy. Rano obudzil nas (na chwile) odglos wlaczanego silnika. Potem sniadanie do lozka (winogorna) i slonce. Potem sniadanie na przystanku i wreszcie herbata!

Santiago jest wielkie i niefajne, wiec wyjechalismy z niego najszybciej jak sie dalo do San Fernando. Tu postanowililsmy pojsc na wycieczke, a kiedy szukalismy miejsca na rozbicie namiotu (obczailismy juz przyjemne poletko w lasku eukaliptusowym, tyle ze ogrodzone), spotkalismy wlascicieli, ktorzy koniecznie chcieli nam znalezc jakies bezpieczniejsze miejsce. Tak wiec rozbilismy nasz namiot na plantacji winogron. Dobre byly:)))

od poczatku...

Kto?
W koncu tylko my: Lucja i Pawel.
Gdzie?
W Ameryce Poludniowej. Od Ekwadoru, poprzez Peru, Chile, Argentyne, Paragwaj, Boliwie i znow do Ekwadoru. A moze nie tylko?
Kiedy?
Teraz. Od lutego do lipca. 5,5 miesiecy wakacji.

Do Madrytu dolecielismy bez przeszkod, mimo pewnych obaw udalo nam sie zdazyc na samolot w Shannon.

15.02.07

Dworzec jak dworzec, kazdy jest dobry, zeby spedzic na nim noc. Wiec ta z 13/15 (Walentynki zostaly usuniete na mocy dekretu specjalnego na czas podrozy) spedzamy na lotnisku Madrid Barajas. Do wieczora nie ma jeszcze wyswietlonego naszego porannego lotu. Rano tez nie, ale pytamy sie w informacji, okazuje sie, ze leci z terminalu IV, na ktory jedzie sie autobusem (pierwszy zachwyt wielkoscia lotniska). Na miejscu okazuje sie, ze sprzedali za duzo biletow i pytaja nas, czy nie zgodzilibysmy sie poleciec nastepnego dnia. Coz, mamy przeciez 5,5 miesiaca czasu, wiec co nam szkodzi poleciec dzien pozniej, jesli to komus moze ulatwic zycie?

Wyjezdzajac planowalem jeszcze wymienic ok. 500 $. Okazalo sie jednak, ze nie bardzo mam co wymienic.Przyszla wiec pora zmienic rzeczywistosc.

Nie pojechalismy tego dnia. LAN Airline wyslalo nas wiec do hotelu Auditorium (mysle, ze juz nigd nie bede spac w rownie wypasionym miejscu, chyba ze jeszcze jakies linie lotnicze sprzedadza za duzo biletow). A LAN Airline zaplacil nam 540 $ jako zadosuczynienie za zmiane lotu...

***

Guayaquill. 32 stopnie. W pzrewodniku mieli racje. W Ekwadorze nalezy liczyc sie z opoznieniami samolotow.

16.02.05

Wczoraj na lotnisku w Quito zaczepilsmy kolesia, z ktorym jechalismy samolotem i zapytalismy i zapytalismy o jakis tani hotel. Wzial nas do taksowki i razem pojechalismy do megaobskurnego (ale taniego) hostelu. Pozegnalismy sie dzisiaj, przy czym zaprosil nas do siebie, na poludnie Ekwadoru.

Stanelismy na rowniku. Poki co, nie zmienilo to za wiele w naszym zyciu.

18.02.05

Pomidorom polskim pozdrowienie!
Tutejsze owoce sa dobre, ale to, czego mozna byc pewnym, wszystkie sa blisko sopkrewnine z cytryna (moze poza bananami o smaku trzciny).

***

Jedziemy do Cariamangi, do zioma Indianina. Siedze pod dworcem i sie zule, bo zulic sie, jak spac, mozna wszedzie. Siedze i obserwuje swita. Nie, to jest zle powiedziane. Siedze i jestem obserwowana przez swiat. Stanowie tu ogromna atrakcje. Kazdy sie usmiecha, pokazuje dzieciom, "popatrz kotku, biala. Jak bedziesz niegrzeczny, to Bozia cie zamieni i bedziesz wygladal, tak jak on." Nawet policjanci przestali sluchac walkmanow, zeby na mnie popatrzec.

Wsiadlismy do autobusu. Straznik przeszukal bagaz kazdego (orpocz mnie), obmacal ubranie i wpuscil do srodka. NA koniec nagral na video twarz kazdego pasazera. nie chce sie zastanawiac, co to za trasa pzred nami...

20.02.05

Wczoraj dojechalismy do Cariamangi. No wiec tak jak stalismy na dworcu, Fernando (Indianin Ziomal) z bracmi i siostea, tudziez kilkoma kumplami zabrali nas pick upem nad rzeke (jakies 40 km) i ... Fiesta!! A pozniej... Fiesta! Zebrali sie wszyscy z okolicy... Fiesta!... Bo nad rzeka... Fiesta! W koncu ostatnie 3 dni karnawalu!... Fiesta!
A wiedziec musiscie, ze oprocz bailania i szamania, w karnawale jest tu smingusowo-dyngusowy zwyczaj polewania sie nawzajem przez caly karnawal (a zwlaszcza ostatnie 3 dni). Wiec przez cala droge, z dachow domow, okolicznych drzew, ulic, sasiednich samochodow itd. dostajech swoja dawke zimnej wody. KAzdy kazdego. Wszedzie. Ciagle. Dostajesz wody na zapas dla trzech pokolen do przodu. A potem- rzeka. Do rzeki wchodzi sie na koniec karnawalu w ubraniu, tak, jak sie stoi. Moje biedne buty... Ale bawia sie wszysy, niezaleznie od wieku. Fiesta!

***

Coz przyjemniejszego, niz obudzic sie z brzaskiem slonca, wziac zimny porysznic i patrzec, jak przyroda budzi sie do zycia?
Pewnie nic, tyle ze obudzil nas senior rodu zapalajac nam swiatlo, kiedy jeszcze bylo ciemno, slonca nie ma, bo to, drogie dzieci, pora deszczowa i sa chmury, a lodowaty prysznic to smutna koniecznosc, bo tu nie ma cieplej wody... A potem sniadanko. Fasola i ryz z kawlkiem juki. Im bardziej wysuszone i bez smaku, tym lepsze! Ale,zeby nie bylo tak calkiem mdle, to dodaja kolendry. Obrzydlistwo!!!!! I do popicica kawa z wlasnego ogrodka z dodatkiem miety.

Po wczorajszym Swiecie Jordanu (naprawde to wygladalo jak chrzest pierwszych chrzescijan) i po drodze na pace pick-upa, podczas ktorej kazdy mieszkaniec Cariamangi, aby uratowac swoj honor, musi ci wylac na glowe przynajmniej jedna marne wiaderko wody, wrocilismy nieco zmarznieci (na wysokosci 2500 m n.p.m. po zapadnieciu zmroku jest chlodno). , choc w glorii chwaly, bo, oprocz oparzen slonecznych, zyskalismy slawe wybitnych tancerzy...

21. 02.07

Moglbym napisac 1000 powodow, dla ktorych nie lubie kolendry, ale powod jest tylko jeden. Za to wystarczy za 1000. Bleeeeeee...
Jedziemy do Peru, zeby zdazyc do Patagonii przed zasypaniem przez snieg.

Kiedy dojechalismy do Piury, upal nas porazil i obezwladnil. Na szczescie, w banku byla klimatyzacja, co pozwolilo nam zebrac sily do walki z zarem i cenami w hostelach.Tutejsze pokoje nie maja okien, a jak maja, to wychodzace na korytarz, pewnie zeby nie grzalo. Ale i tak jest goraco, nawet wiatrak niewiele zmienia. W lazience jest tylko zimna woda, ale jest tak rozgrzana, ze osiaga temperature ciala.
Po miescie jezdz setki motorikszy, pelniace funkcje taksowek i autobusow. Wlasciwie motoriksze i zolte daewoo (taksowki) sa jedynymi pojazdami na ulicach.
Ale Peru jest super. maja dobre jedzenie!!!!!!! Na sniadanie rosol lub kurczak, na obiad kurczak, na kolacje kurczak. Lub rosol. Co prawda spzredaja tez cerviche (najwiekszy syf, jaki przyszlo nam zjesc w Ekwadorze), ale nikt go nam nie karze jesc. Co prawda, maja dziwne polaczenia smakowe. Jemy kruche rogaliki, posypane cukrem. Slodkie dobre ciastko a w srodku marmolada chyba, nie, czekajcie, musze sprobowac.... O!! Mieso z cebula!!!
I wszedzie pustynia.